Od dwóch miesięcy Stefan żuje swe wędzidło dobrego męża, obywatela i zdolnego prawnika. Siada do stołu o drugiej — je zupę na porcelanowym gładkim talerzu i patrzy na szafkowy zegar, zawieszony na przeciwległej ścianie. Patrzy na zegar — po nad głową żony, głową uczesaną porządnie, ładniutko, gładziuchno — przyzwoicie. Wahadło porusza się ciągle — i minuty mijają, Stefan milczy i żona milczy.
W ogóle mówią teraz do siebie coraz mniej, coraz więcej się oddalają od siebie. Ona chwilami wlepia w niego jakiś dziwny zagadkowy wzrok, jaki mają kobiety, gdy przestają kochać — on czasem ale bardzo rzadko ślizga się po niej stalowem spojrzeniem. I prędko oboje patrzą znów na ścianę — on na zegar, ona na jakiś banalny sztych i jedzą, jedzą, jakby stworzono ich jedynie w celu spożywania pewnej ilości potraw.
Za szybami szemrze, pluszcze — jesienna szaruga. Nie zimno jeszcze — ale deszcz pada i znów ustaje. — Stefan idzie do swego pokoju i kładzie się na kanapie. — Zaczyna czytać Piekielne dusze — książkę o fjoletowej okładce i purpurze zdań, nawleczonych na nić utkaną z rozpasanych nerwów. — Nie ma ochoty zajrzeć do kancelaryi, do swych dependentów. Rozwiał się w mgłę — »rozszalał zgrzytem demonicznych saraband wyjącego morza, skłębionych ciał, sterczących rąk i kometowych warkoczy kurczowo zaciśniętych dokoła spieczonego i drgającego ducha«.
Czuje, iż jest chory, że mu coraz duszniej, cieśniej.
Gdyby miał choć jedną grynszpanową szafkę, albo zielony dywan przed oczami, lub fjolet jakiegoś mistycznego kwiatu na płomienno złotem tle...
Drzwi uchyla żona.
— Czy wyjdziesz dziś z domu?
Ocknął się i usiadł na sofie.
— Niewiem...
— Ja wychodzę, wrócę na kawę!
Wychodzi i Stefan słyszy jak zamyka drzwi z trzaskiem za sobą. Stefan ironicznie się uśmiecha. Niech wychodzi czy zostaje... jest zawsze od niego daleka!
Jakże on, jej — mógłby się zwierzyć z ową manją modernizmu, jaka opanowała jego umysł? Czy ona go zrozumie — pojmie — odczuje!...
Siedzi tak długo i patrzy w ziemię. — Jest w nim dużo rozkapryszonej kobiety. — Leczono go na nerwy i z pewnością teraz lekarz, do którego udałby się po lekarstwo przeciw niewyraźnej nudzie, jaka go opanowała, znalazłby jego nerwy w opłakanym stanie.
Wstał powoli z sofy, machinalnie odział się w palto i wyszedł na ulicę. — Nie miał ochoty zajmować się klijentami, dependentom rzucił przechodząc »idę w ważnej sprawie«.
Na ulicy szedł zamyślony zaciskając silnie rączkę parasola. Deszcz zaczął padać i błoto oślizgłe, prawdziwie krakowskie błotko płynęło po
Strona:Gabriela Zapolska - Fjoletowe pończochy.djvu/3
Wygląd
Ta strona została skorygowana.